ks. Józef opowiada o swoim powołaniu. Pomimo kłopotów zdrowotnych zachowuje dobry humor i dystans do siebie. Obejrzyj!
Brat Albert Girard ms, ur. 17 maja 1945r.
Opowiada historię swojego powołania. Jest jednym z zakonników najdłużej pozostających w Sanktuarium, w 2014 roku przypada 52 rocznica od kiedy przyjechał na La Salette. Zna wszystkie, albo prawie wszystkie instalacje w Sanktuarium. Chciał wprowadzić kogoś w te tajemnice, ale pracownicy zmieniają miejsce pracy szybciej niż on.
(tł. HP)
Bp Donald Pelletiere.
Zapis konferencji bpa Donalda Pelletiere ms, którą wygłosił dla młodzieży zebranej na La Salette, podczas spotkania REJS II, w lipcu 2013. Tłumaczenie oddaje oryginalną narrację konferencjonisty.
Pochodzę z biednej rodziny. Było nasz czworo, rodzice, siostra i ja. Pan przygotowywał mnie przez 27 lat. Przez 13 lat w rodzinie. Rodzina jest bardzo ważna. Każdy potrzebuje rodziny: ojca, matki, siostry, brata. W rodzinie zaznałem miłości. Moja Mama mnie rozpieszczała. Wiedziała, że umrze, była bardzo chora. Dlatego otaczała mnie wielką miłością. Miałem dziesięć lat kiedy Mama umarła, Pan przygotował mnie do odejścia z domu. Musiałem się ruszyć z miejsca. Już od tej pierwszej interwencji Boga w moim życiu, bardzo ważnej, która mnie bardzo naznaczyła na całe życie, wszystko się zmieniło. Jak powiedziałem, 13 lat w rodzinie. Potem 14 lat, jeszcze stale w rodzinie, ale już u misjonarzy Saletynów. W sumie 27 lat. (Film) Moje życie jest podzielone na dwie części. 27 lat przygotowania, kiedy Bóg mnie przygotowywał, przez rodzinę i w rodzinie także przez wspólnotę saletyńską, a po 27 latach byłem gotów wyruszyć w drogę. Jak Abraham wyruszał w nieznane. Porzuć swoją rodzinę, swój kraj i jedź na Madagaskar. Byłem więc przygotowywany.
We wspólnocie mieliśmy bardzo dobrych formatorów i wspaniałe środowisko. Małe seminarium było na wsi, na brzegu wspaniałego jeziora Mascoma w New Hampshire, w lesie. Dla młodego człowieka odkrywanie przyrody było wspaniałe. We wspólnocie gdzie wszyscy byli przyjaciółmi. Co miało największy wpływ na nas w formacji? Wychowawcy i formatorzy. Do dzisiaj mam przyjaciela w USA, kiedy wstąpiłem do seminarium było nas 36 i tylko dwóch doszło do kapłaństwa. Ks. Maxfield żyje jeszcze i jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. (Zmarł w ubiegłym roku. HP) Jest bardzo chory, i takim był przez całe życie. Pracował w Hiszpanii. Cierpiał za mnie, ja nigdy nie byłem chory. A więc jak powiedziałem 27 lat przygotowania. To jest bardzo ważne, dziękuję Bogu, Bóg mnie rozpieszczał. Formacja ludzka, w życiu jest najważniejsza. Mówią o tym dokumenty Kościoła na temat formacji ludzkiej, duchowej, intelektualnej i duszpasterskiej. Mając więc 27 lat, jako młody ksiądz, wyjechałem statkiem na Madagaskar. Z Nowego Yorku do Havre, przez Marsylię na Madagaskar. 23 dni na statku. Na statku się zakochałem. ( Film)
Była tam pewna Francuzka, młoda piękna dziewczyna. Jej ojciec był bardzo bogaty, był właścicielem francuskiego hotelu na Madagaskarze w Tananariwie. Spędziła jeden rok w USA, żeby się nauczyć angielskiego. Kiedy zobaczyła młodego księdza Amerykanina, chciała z nim rozmawiać po angielsku. Ja byłem wtedy trochę smutny, i podczas tych 23 dni, Donald spędził wiele czasu z Marianną. No cóż, wszyscy jesteśmy stworzeni do miłości. Na szczęście podróż nie trwała zbyt długo. Mógłbym stracić powołanie. Bóg stale do nas mówi. Do mnie mówił: Donald ty potrzebujesz miłości, ale już wybrałeś. Po tej podróży nigdy się z Marianną nie widzieliśmy. W 1958 roku przyjechałem na Madagaskar. Nie mogę wam opowiedzieć o całym moim doświadczeniu, w jaki sposób Bóg działał, jak Bóg się objawia w wydarzeniach naszego życia. Bóg mi w moim życiu bardzo błogosławił.
Dam wam przykład. Było to w 1982. Byłem na Madagaskarze już 25 lat. Byłem proboszczem parafii katedralnej w Morondawie. Miasto miało 60 tysięcy mieszkańców. Wieczorem pomiędzy godziną piątą a szóstą odwiedzałem rodziny. Każdego wieczoru wyruszałem razem z katechistą, czasem z siostrą zakonną, czasem ze świecką osobą. Było to w dzielnicy bardzo biednej, wąskie uliczki, wychodziliśmy z jednego domu, żeby pójść do drugiego. Było już trochę ciemno, potknąłem się o coś i upadłem. Zobaczyłem, że potknąłem się o kogoś. Krzyknąłem ze złością: Co ty tu robisz? Czułem się upokorzony. Ale zobaczyłem, że on miał nogi, na których nie mógł chodzić. Próbował się poruszać na tych nogach. Moje zachowanie wobec niego zmieniło się natychmiast. Przeprosiłem go, zapytałem; gdzie mieszkasz? Poszedłem za nim, on posuwał się po ziemi. Weszliśmy do małego domu. To był raczej szałas. On mieszkał ze swoją babką w ukryciu. Wychodził tylko wieczorem, bo wszyscy się go wstydzili. Miał już 12 lat. Powiedziałem do jego babki. Mógłby iść już do szkoły. Ona odpowiedziała: „Owszem, ale jak on pójdzie, przecież on nie może chodzić.” Powiedziałem: postaram się o wózek inwalidzki ze Stanów Zjednoczonych. Poszedłem później porozmawiać z siostrami zakonnymi, czy mogłyby go przyjąć do szkoły. Zgodziły się. Sprowadziliśmy wózek inwalidzki, więc mógł rozpocząć szkołę. Pewnego dnia ktoś mi powiedział: Wie ksiądz, ten mały mógłby sam chodzić. Jest tutaj w Morondawie jeden szpital, gdzie robią operacje, robią protezy. Pojechałem do tego szpitala. Po dwóch latach zrobiono mu operację. Zrobili mu protezę, dostał kule. Kiedy po dwóch latach powrócił do domu, w dzielnicy była wielka radość. On może chodzić! Następnego dnia przyszła pewna kobieta mówiąc: ja też mam dziecko, które nie może chodzić. Zapisałem nazwisko, adres, potrzebne dane. I tak się zaczęło, przyszedł inny człowiek, potem trzeci, potem czwarty, piąty. Kiedy się zgłosił siódmy, pojechałem z nimi do Antsirabe do kliniki. Potem był dziesiąty, piętnasty, dwudziesty. Nie miąłem żadnego zamiaru tego robić, nigdy nie myślałem, że mam jakieś powołanie do pracy z niepełnosprawnymi. Na początku to był przypadek z jednym chłopcem. Kiedy liczba osiągnęła pięćdziesiąt, dyrektorka, profesor medycyny, z Antsirabe powiedziała: powinien ksiądz otworzyć warsztat naprawy butów ortopedycznych i kul. Zrobiliśmy więc warsztat, następnie trzeba było wysłać dwóch niepełnosprawnych, żeby się nauczyli naprawiać protezy, buty, kule. Od jednej rzeczy do drugiej. Nigdy nie miałem żadnego wyjaśnienia, dlaczego to robię. W Morondawie dzisiaj jest więcej niż 100 niepełnosprawnych, którzy chodzą, dzięki temu pierwszemu, o którego się potknąłem. Znaleźliśmy później 700 niepełnosprawnych. Mamy obecnie ośrodek dla niepełnosprawnych, są tam cztery siostry, dwóch świeckich, są także inni, którzy pracują w ośrodku. To nie ja zrobiłem, to Pan Bóg, który tworzy naszą historię razem z nami. Sam nigdy nie zastanawiałem się nawet jak to zrobić.
Jak powiedziałem wcześniej była rodzina, była wspólnota zakonna. Nie można pracować bez rodziny, bez wspólnoty, nawet dzisiaj. Dziękuję Panu za moją rodzinę, mam jeszcze kuzynów, ich dzieci, jest także wspólnota. Ale jest także lud malgaski. Oni mnie przyjęli jak brata, okazali mi miłość, pomoc. To wszystko jest bardzo ważne w życiu. Wy też macie rodzinę, wasze środowisko, parafię. My wszyscy potrzebujemy takiej wspólnoty, która nas podtrzymuje. Ktoś mnie pytał: jak wytrzymałeś tam przez pięćdziesiąt lat? Kiedy wyjeżdżałem na misje na Madagaskar, powiedziałem do ks. Generała Imhofa: księże generale jadę na pięć lat, i jak widzicie jestem stale tam. Bóg działa, ja nie chciałem tej pracy, którą mogłem zrobić dla niepełnosprawnych z Morondawy. Jeśli tam upadłem z mojej pychy, to mogę powiedzieć, że to było tak, jak ze św. Pawłem, który spadł z konia. Cały ten późniejszy ruch, ten ośrodek, to jak historia z 3 rozdziału Dziejów Apostolskich w bramie Pięknej: Nie mam złota ani srebra, ale w imię Jezusa Chrystusa mówię ci wstań i chodź. To właśnie próbowaliśmy robić, na Madagaskarze, W ich kulturze, niepełnosprawni są ukrywani, bo ludzie się wstydzą kalectwa, bo uważają je za przekleństwo, za karę. Niektórzy mówią, dlaczego w Morondawie jest tak dużo niepełnosprawnych? Nie ma ich wcale więcej niż gdzie indziej, ale dzięki Bogu udało się nam ich wydobyć z cienia. Nie mogę się chwalić tą pracą, ja nic nie zrobiłem, to wszystko zrobił Pan Bóg. On pragnął tego dzieła miłości, ewangelizacji, chciał tym niepełnosprawnym pokazać swoją miłość. To jest przykład z mojej posługi duszpasterskiej.
Ludzie często pytają mnie co jest najtrudniejsze dla misjonarza? Najtrudniejsze nie jest przyzwyczajenie się do odmiennego jedzenia, do komarów. Najtrudniejsza jest samotność. W brusie można się nudzić, można się czuć samotnym, wieczorem zostaje się samemu, ludzie idą wcześnie spać, a ty czujesz się wyizolowany i samotny. Modlitwa jest więc łaską, jest jedynym rozwiązaniem, to spotkanie z Panem, który się nam objawia.
Moja misja była położona na zachodnim wybrzeżu wyspy Madagaskaru, od strony Afryki. Na wybrzeżu jest wiele małych wiosek, których mieszkańcy żyją z rybołówstwa. Jest wiele wiosek, w których żyje od 300 do 1000 mieszkańców. Diecezja rozciąga się na długości 400 km na wybrzeżu. Wiele razy podróżowałem drogą morską, pirogą. Piroga jest bardzo starym wynalazkiem, który pochodzi z Indonezji. W Afryce nie znajdziecie pirogi. Myślimy, że ktoś przebył cały Ocean Indyjski za pomocą pirogi. W pirodze siedzi się na poziomie morza, nad wami rozciąga się żagiel. To jest coś wspaniałego, chciałbym was zabrać na Madagaskar, żebyście mogli podróżować pirogą, zwłaszcza nocą. To jest doświadczenie, prawie że mistyczne, duchowe. Jesteś na pełnym morzu, jest wiatr, który nadyma kwadratowy żagiel, sternik doskonale kontroluje żagiel, wiatr popycha pirogę. W ciszy nocy możesz dotknąć gwiazd i wtedy uświadamiasz sobie obecność Boga, zwłaszcza kiedy wiesz, że ta podróż jest dla ewangelizacji. To jest jedno z pocieszeń jakie dostajesz od Boga, kiedy daje ci odczuć swoją obecność.
Pewnego razu musiałem płynąć z Belo sur Maire do Morondawy, zwyczajnie ta droga zajmuje przy sprzyjającym wietrze około 4 godzin, ale kiedy wiatr jest niekorzystny to podróżuje się 10 godzin. Był początek wielkiego postu, środa popielcowa. W pirodze oprócz mnie było 400 kg krabów, siedziałem dosłownie na nich. Było wspaniale, wiatr, noc, gwiazdy i ja siedzący na krabach, które mnie szczypały w siedzenie. Tej podróży nigdy nie zapomnę. To był mój post. Tak rozpoczynałem ten wielki post.
Innym razem poszedłem na tzw. tourne, wiele chodziliśmy wtedy pieszo, brało się plecak, i szło od wioski do wioski, 18, 20 km, Spędzaliśmy tam dwa dni i szliśmy dalej. Byliśmy w wiosce pogańskiej, która nas dobrze przyjęła. Zapytałem katechisty: jak daleko jest najbliższa wioska? Odpowiedział dwie godziny drogi pieszo. Powiedziałem możemy wyjść jutro o czwartej rano, bez śniadania, mogę jakoś wytrzymać dwie godziny drogi na czczo, kiedy przyjdziemy do wioski znajdzie się coś do jedzenia. Wyszliśmy więc o czwartej rano, mieliśmy przed sobą dwie godziny drogi, ale o ósmej rano jeszcze nie doszliśmy do wioski. Wtedy ogarnęła mnie słabość, nie mogłem dalej iść, byłem słaby, głodny i powiedziałem musimy się zatrzymać, nie mogę iść dalej. Katechista powiedział: niech ksiądz zostanie tutaj, nie rusza się, a sam poszedł dalej, bez plecaka. Po mniej więcej dziesięciu minutach wrócił ze wspaniałym plastrem miodu. Znalazł dziką barć, i dał mi miód, który mnie pokrzepił. Wtedy mogłem iść dalej. Bóg był zawsze przy mnie. On nas nigdy nie opuszcza.
Ks. Albert Girault urodził się w Douai w departamencie Nord (graniczy z Belgią), 11 stycznia 1921 roku. W wieku 5 lat poszedł do szkoły św. Jana w Douai, którą ukończył w wieku 16 lat, później ukończył dwuletnią szkołę technicznej u OO. Jezuitów. W czerwcu 1940 roku, w czasie inwazji niemieckiej w czerwcu, musiał wyjechać na jeden miesiąc, próbując opuścić okupowany kraj. Ostatecznie po ewakuacji, próbował powrócić do Douai, ale tam nie było już domu, ponieważ wiele z nich było zniszczonych z powodu wojny. Szukał schronienia u siostry mojej mamy, w diecezji Cambrai gdzie pozostał dwa lata. W 1942 roku, jego brat, który był więźniem w Niemczech, napisał do swojej Mamy, żeby Albert nie wracał na północ Francji, która była przyłączona do Belgii. 2 listopada 1942 roku wyjechał stamtąd nie bardzo wiedząc dokąd jedzie. Pojechał do Auvergne, gdzie pracował na fermie przez sześć miesięcy. Proboszcz tej parafii zabrał go na pielgrzymkę do sanktuarium Matki Bożej w L’Ermitage, które było wówczas obsługiwane przez księży Saletynów. W tamtym czasie w L’Ermitage był także nowicjat saletynów. Po kilku miesiącach spotykając się z grupą nowicjuszy postanowił wstąpić do Zgromadzenia. Ksiądz superior a jednocześnie mistrz nowicjatu, wysłał go na czas jednego roku do szkoły apostolskiej św. Józefa, niedaleko sanktuarium w La Salette. 19 września 1943 roku, rozpoczął nowicjat.... zobacz co mówi o sobie.
Ks. Jean Stern MS właśnie obchodzi 60 lat święceń kapłańskich, oto jego świadectwo (zamieszczone w: La Salette Les annales.. lipiec 2013 nr. 235) :
"Pochodzę z religii i rodziny żydowskiej, ale to, że jestem chrześcijaninem zawdzięczam mojej matce, która prowadziła mnie do tego wyboru. Wprowadzenie w religię judaistyczną pomogło mi bardzo, kiedy mieszkaliśmy w Austrii.
"Nie ma już Żyda ani poganina" W ten sposób św. Paweł chciał podkreślić równość wszystkich. Ale ci, którzy na początku lat czterdziestych, sprawowali władzę we Francji byli innego zdania! Mój ojciec został aresztowany w Paryżu w maju 1941r. i deportowany następnego roku. Jego aresztowanie sprawiło, że zacząłem się modlić, szczególnie na różańcu, więcej niż przeciętny nastolatek.
Kilka dni po obławie Vel d'Hiv[1], która odbyła się w dniach 16 i 17 lipca 1942 roku, moja matka i ja opuściliśmy Paryż chcąc się schronić w bezpiecznym terenie, w pobliżu Grenoble. Ale 26 sierpnia zostaliśmy zatrzymani przez policję. Moja matka została wywieziona do Auschwitz dziesięć dni później. Ja zostałem uwolniony dzięki interwencji l'Amitié Chrétienne, stowarzyszeniu, w którym współpracowali katolicy i protestanci. Po roku w Rondeau-Montfleury, wstąpiłem we wrześniu 1943 roku, do Niższego Seminarium Misjonarzy Matki Bożej z La Salette. Jednak odkrycie mojego powołania nastąpiło w czasie wydarzeń w Paryżu.
To w 1942 roku, po obejrzeniu filmu, który pokazał posługę księdza w slumsach, pierwszy raz zrodziła się w moim umyśle idea bycia księdzem.
Moje pierwsze śluby zakonne, jako misjonarz z La Salette złożyłem w 1949 roku. Po ukończeniu wydziału teologii w Rzymie, zostałem wyświęcony na kapłana w 1953 r., w wieku 26 lat, a w 1954 mianowany profesorem we Voiteur ... "
Jean Stern, ms